Komentarze: 3
Dzień wczorajszy – wyprawa „na wieś”.
9:45 wsiadłam do busa. Pan kierowca z wąsem czarnym jak (??) kot usilnie starał się zagadać, ale udawałam że nie słyszę (w czym wielce pomocne okazały się słuchawki na uszach ;).
Jechałam, jechałam, troche dały o sobie znać niewyspanie i sobotnia butelka wina (mogłabym napisać jak człowiek, że miałam dośc sporego kaca, ale sama sobie wczoraj wmawiałam, że to tylko choroba lokomocyjna) .. Pan kierowca był widocznie zwolennikiem wieszania sobie w aucie przeróżnych gibajacych się maskotek – w rytm muzyki w słuchawkach latało 9 wieszadeł: czarownica, dwa miśki na bananie (później uświadomiłam sobie, że to nie banany, ale księżyce), jeden kotek na poduszce, piesek udający dalmatyńczyka wyznający „i love You”, jedna Matka Boska i coś jeszcze – razem 9 sztuk. Widok wzmagał moje dolegliwości żołądkowe. Podobnie wiszący landszafcik przedstawiający wilka na polowaniu (na jelenie? To coś miało rogi…).
Klasyka.
A wieś cudna była. Jak zwykle poczułam że tęsknię za tą bezpośredniością. Za kurami, za dwoma psami, za ciastem drożdżowym z kruszonką, za rosołem nawet- choć nie lubię.. Mały dostał w prezencie komplet zabawek „kąpielowych”, więc całe dwie godziny zabawialiśmy się nad miską pełną wody. I piany.
Miłe dziecko. Dobre dziecko. Cudze. Swoich gryzie podobno...