Jako że Te wyjechał dzisiaj na piknik do Limanowej (organizator że niby), spędziłam uroczą niedzielę. Wstawszy skoro świt, z dzieckiem jednym na biodrze (Sof nie chce chodzić, ulubiona pozycja na rękach, ewentualnie uczepiona lewej nogi rodzicielki karmicielki), z drugim na kanapie/na blacie w kuchni/na schodach udając że jedzie pociągiem/ewentualnie przy laptopie oglądając koparki zdążyłam (kolejność dowolna) zrobić dwa prania w tym jedno z pokrowcami z kanapy, zmienić pościel w sypialni, ugotować jednogarnkowy obiad, zrobić tort bezowy (zachcianka, mogłam SE to akurat odpuścić, ale przyznajmy się - słaba silna wola), odkurzyć. Zrobiłam dziaciakom basen w misce i wanience - jako że basen prawdziwy pękł a drugi trzebaby dmuchać uprzednio, a płuca to ja słabe mam. Następnie założyć wysuszone na słońcu kanapowe pokrycia poduch, opróżnić zmywarkę, zrobić naleśniki a w międzyczasie zgodzić się na opiekę nad bratanicą Małgorzatą. W dalszej kolejności przyjęłam gości w postaci pana Mariana z psem (mieszka na działkach, poczciwy i dobry chłop, a nasza znajomość zaczęła się pierwszej wiosny w solnej wsi, kiedy to Oskar wylazł na dach i nie mógł zejść - Mariano mimo braku nogi próbował go ratować wchodząc na drabinę na wysokość drugiego piętra), oraz mojej bratowej z teściową brata (wpadły po Małgorzatę).
Obecnie rozważam, bo drogi dwie widzę - albo się schleję na cacy winem reńskim, nie sądzę, żeby dużo go potrzeba było, jako że jadłam niewiele (nie licząc trzech kawałków torta z pierdyliardem kalorii i miski makaronu). Drugim rozwiązaniem tego uroczego wieczoru, niejako uwieńczeniem dnia świętego jest opcja prasowania tego, co się dzisiaj naprało. Sterta pomiętych, psu z gardła, t-shirtów z koparkami poTomka, gaci, sukieneczek Sof etc.
Jest jeszcze trzecia opcja - zaległość z pracy. Miałam coś wysłać w piątek, a tego nie zrobiłam. I nie wiem - czekać do jutra, czy dzisiaj..? Ale co, w niedzielę będę wysyłać, jak jakiś pracoholik?
Idę po wino.